Dyrektor kopalni Halemba i jej główny inżynier wyjdą na wolność po wpłaceniu 150 tys. zł kaucji - zdecydował sąd. Wpływ na to miały poręczenia złożone przez biskupa pomocniczego diecezji katowickiej Gerarda Bernackiego oraz Antoniego Motyczkę, śląskiego senatora PO.
Sąd Okręgowy w Gliwicach zdecydował we wtorek, że obaj mężczyźni wyjdą na wolność, jeżeli do 14 lipca wpłacą po 150 tys. zł kaucji. Jeśli uda im się zgromadzić tę sumę, wtedy trzy razy w tygodniu będą musieli się meldować na komisariacie. Nie wolno im będzie wyjeżdżać z kraju. - Sąd uznał, że w tej sprawie nie zachodzi już obawa matactwa, a areszt nie może być antycypacją kary - tłumaczył we wtorek sędzia Jacek Wieczorek z gliwickiego sądu.
Wpływ na decyzję sądu miały poręczenia złożone za obu oskarżonych. Za Markiem Z. wstawił się Gerard Bernacki, biskup pomocniczy diecezji katowickiej, oraz spokrewniony z nim ksiądz Franciszek Zając, proboszcz parafii św. Wawrzyńca w Rudzie Śląskiej. - Nie muszę się tłumaczyć, dlaczego to zrobiłem. Powiem tylko, że znam Marka od dziecka - powiedział nam ks. Zając.
Z kolei za dyrektora kopalni Halemby ręczył Związek Pracodawców Górnictwa Węgla Kamiennego oraz Antoni Motyczka, senator PO z Rybnika. - Nie widzę powodu, dla którego Kazimierz D. miałby czekać na zakończenie procesu w więzieniu. Wiem, że nigdzie nie ucieknie i z pokorą przyjmie rozstrzygnięcie sądu - mówi senator Motyczka.
Prokuratura, która kilka dni temu skierowała do sądu akt oskarżenia w sprawie katastrofy w kopalni Halemba, nie komentuje decyzji sędziów. - Dopiero jak się zapoznamy z tym postanowieniem, zdecydujemy, czy zostanie ono zaskarżone - mówi prokurator Michał Szułczyński, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach.
Według Bogusława Ziętka, przewodniczącego Sierpnia 80, decyzja sądu jest skandaliczna. - To sygnał dla branży górniczej, że dyrektor Kazimierz D. jest nie do ruszenia. Obawiam się, że po wyjściu na wolność będzie robił wszystko, aby uniknąć odpowiedzialności za tę tragedię - twierdzi Ziętek.
Zdaniem prokuratury Kazimierz D. i Marek Z. już kilkanaście dni przed katastrofą otrzymywali odczyty z metanomierzy, z których wynikało, że na poziomie 1030, gdzie trwał demontaż górniczych maszyn, stężenie metanu przekraczało dopuszczalne normy, a czujniki wyłączały prąd. O grożącym górnikom niebezpieczeństwie informowali ich również dyspozytorzy. Przełożeni zlekceważyli jednak te ostrzeżenia, nie kazali przerywać robót i nie wycofali ludzi z zagrożonego rejonu. Ostatni raport o wysokim stężeniu metanu dyrektor kopalni i główny inżynier dostali w dniu katastrofy. Zdaniem prokuratury skutkiem ich zachowania była śmierć górników.
Prokuratorzy podejrzewają, że oskarżeni kierowali się względami ekonomicznymi. Wycofanie załogi wiązałoby się bowiem z koniecznością ściągnięcia pod ziemię zastępu ratowników oraz przewietrzenia chodnika. Przerwa w robotach oznaczała dla kopalni duże straty.