Wyższy Urząd Górniczy chce, aby kandydaci na górników przechodzili bardziej szczegółowe badania psychologiczne. Okazuje się, że aż 63 proc. wypadków na dole to wina ludzi. Tak jak w przypadku pijanego górnika, który wszedł tuż pod nadjeżdżającą kolejkę transportującą węgiel.
Eksperci są przejęci tymi danymi. Nie dlatego, że ludzie giną, bo ryzyko śmierci towarzyszy jednak górnikom od zawsze, ale dlatego, że z ich badań wynika, że aż dwie trzecie wypadków to dziś wina człowieka!
- Stan bezpieczeństwa na kopalniach jest tragiczny - mówił na wczorajszej konferencji prasowej Piotr Buchwald, prezes WUG-u. Do szefów wszystkich spółek węglowych wysłał już w tej sprawie alarmujący list. Pisze w nim, że w kopalniach w ogóle nie działają systemy bezpieczeństwa wprowadzone w 2003 roku. - Kopalnia to żywy organizm. Nie wystarczy, że w gabinecie dyrektora wisi certyfikat o zachowaniu norm bezpieczeństwa. Ludzie muszą ich jeszcze przestrzegać - przypomina Buchwald.
Przykłady, że jest inaczej, można mnożyć: kilka tygodni temu w kopalni Bielszowice zginął młody elektryk, bo koledzy z jego brygady złamali dosłownie wszystkie przepisy związane z usuwaniem awarii prądu.
A pijany górnik, który sam wszedł wprost pod koła podziemnej kolejki transportującej węgiel? Sekcja zwłok pokazała, że pracując na dole, miał 2,5 promila alkoholu we krwi. Inny - zresztą już przed emeryturą - miał 2,1 promila. Spadł z 18-metrowej wieży wiertniczej.
- Nie twierdzę, że pijaństwo w kopalniach to norma, ale gdzie byli pracownicy dozoru rozdzielający poranne obowiązki? To niemożliwe, żeby nie zauważyli, że górnicy są pijani. Niestety, zwyciężyła fałszywa solidarność zawodowa - alarmuje Buchwald.
Także ludzie winni są tragedii w kopalni Mysłowice-Wesoła. W styczniu wybuchł tam metan i pył węglowy. Zginęło dwóch górników. Dochodzenie WUG-u wykazało, że żyliby, gdyby w kopalni nie doszło do rażących zaniedbań: pożar podsyciło powietrze przenikające przez nieszczelną tamę izolacyjną. - Kopalniany nadzór wiedział o tym, że tama jest nieszczelna, od pół roku. Do wybuchu pyłu węglowego dochodzi w sytuacji zaniedbania profilaktyki lub jej braku - podkreśla Piotr Litwa, wiceprezes WUG-u
Eksperci urzędu widzą jedno wyjście: kandydaci na górników powinni przechodzić nie dość, że obowiązkowe, to jeszcze znacznie bardziej szczegółowe badania psychotechniczne, potwierdzające, że są zdolni do pracy na dole. Dziś każda ze spółek przeprowadza wprawdzie testy psychologiczne, ale robi to na własną rękę. Nie sposób dowiedzieć się, ilu kandydatów oblewa takie testy, bo pracodawcy nie chcą ujawniać tych danych. Dlatego trzeba robić testy według jednego standardu dla wszystkich kopalń. A kto obleje test w jednej kopalni, powinien mieć zamkniętą drogę do innej.
- Wśród tysięcy kandydatów na górników są ludzie, którzy po prostu nie mają predyspozycji do pracy na dole. Trzeba to ustalić już na początku rekrutacji - mówi szef WUG-u. Liczy, że pomoże w tym odbudowanie szkolnictwa zawodowego. - Dawnej ci, którzy nie nadawali się do pracy w kopalni, odpadali już w szkole górniczej - przypomina.
Co na to szefowie spółek? Zarzekają się, że nie oszczędzają na bezpieczeństwie i robią wszystko, by uniknąć wypadków. - Testy psychotechniczne są nieobowiązkowe, a my i tak przeprowadzamy je za każdym razem, gdy przyjmujemy nowego górnika do pracy. Niestety, błędów popełnianych przez ludzi nie da się uniknąć. Przecież nie można do końca sprawdzić, co w człowieku siedzi - mówi Zbigniew Madej, rzecznik Kompanii Węglowej.
Zenon Jeżyk, ratownik górniczy z wieloletnim stażem, mówi, że testy są potrzebne, ale powinny być dostosowane do konkretnego stanowiska. - Inne cechy charakteru musi mieć ratownik, inne górnik pracujący na ścianie czy operator kombajnu - przekonuje Jeżyk.